Co mu powiecie?

Chodził po ulicach pewien człowiek z sie­kierą. Siekiera błyszczała w słońcu, jej ostrze świeciło ze wszystkich sił, biała łuna od lśnią­cego metalu. Siekiera pływała w morzu światła jak srebrzysty i giętki pstrąg, zanurzała się w odmętach i znów wyskakiwała.

Człowiek trzymał siekierę uważnymi i roz­kochanymi palcami. Ludzie, których wymijał nie zwracali na niego uwagi. Spieszyli się, jak zwykle, w swoich sprawach i myśleli, że ten człowiek szuka gdzieś świeżo wyładowanych drewien, by je porąbać swoją siekierą i zarobić w ten sposób parę groszy. Wymachiwali obok niego swoimi obojętnymi teczkami.

Tymczasem on nie szukał drewna.

Był mordercą i chodził po zalanych świat­łem ulicach, by znaleźć ofiarę. Nie chciał zamordować pierwszego napotkanego człowieka. Określał swą przyszłą ofiarę według kryteriów znanych tylko jemu. Nie umiał ich precyzyjnie sformułować, ale myślał sobie, że nie miałoby najmniejszego sensu zabijać jakiegoś drania czy łajdaka, z którego społeczeństwo nie ma żadnego pożytku.

Społeczeństwo musiało ponieść stratę. Spo­łeczeństwo okrutnie go skrzywdziło i za to musiało stracić jednego ze swych członków. Kogoś pożytecznego i potrzebnego. Żeby je zabolało. Taka miała być jego zemsta na społeczeństwie.

Chodził sobie morderca, przy nim lśnił me­talowy pstrąg, pobłyskiwał czule i kusząco. Morderca wpatrywał się w ludzi, próbował ich rozgryźć. Wreszcie wybrał.

– Dzień dobry! – powiedział. – Można na chwilę prosić?

– Nie mam czasu – odparł tamten. – A poza tym właśnie kupiłem kaloryfer olejowy. Nie potrzebuję drewna.

– Nie chodzi o drewno – powiedział uprzejmie morderca. – To sprawa innej na­tury. Przechodzień spojrzał na niego przez oku­lary, uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział, że nie ma ochoty rozmawiać z nim o jakich­kolwiek sprawach. Po czym zabrał się do odejścia.

– Proszę posłuchać – rzekł szczerze mor­derca. – Tylko krok i zarąbię pana bez żad­nych wstępów i innych ostrzeżeń. Żeby wszystko było jasne. Jestem mordercą i jak pan widzi, wcale tego nie ukrywam. Spaceruję z siekierą po ulicach. Chcę zabijać i w ciągu jednej sekundy rozrąbię pana na dwoje.

Tamten zamienił się w słup soli, a okulary zaszły mu mgłą. Po asfalcie mknęły samochody, obok przechodzili ludzie, z pobliskiej kwiaciarni pachniało goździkami, życie toczyło się, jak gdyby nigdy nic.

– Przepraszam – ledwie wymówił pobladły­mi wargami, – nie jestem w stanie zrozumieć… dlaczego…

Morderca chwycił pod rękę swoją ofiarę, która bladła coraz bardziej. Siedli w kawiarni i morderca zamówił dwie kawy.

– Więc sprawa jest taka – zwrócił się do właściciela kaloryfera olejowego, który siedział obok ledwie żywy. – Chcę się zorientować, co z pana za człowiek.

– W jakim sensie? – niepewnie zapytał tamten.

– Czy jest pan draniem? – rzekł morder­ca. – Albo kanalią?

– Wypraszam sobie! – obraziła się ofiara. – Może mnie pan zabić, ale ubliżać sobie nie pozwolę. Nie dopuszczę, by cokolwiek splamiło moje imię.

Morderca powiedział, że bardzo interesuje się tym, czy jest on dobrym człowiekiem, moralnym maksymalistą, czy ma jakieś zalety, czy przynosi pożytek społeczeństwu. A może społe­czeństwo mogłoby się bez niego spokojnie obejść.

– Jak to mogłoby się obejść! – wykrzyknął przechodzeń.

– Jak to nie przynoszę pożytku! Kto przy­nosi pożytek, jeśli nie ja!… Można każdego zapytać!… Ogromny pożytek!… Przecież gdyby nie ja, społeczeństwo nie miałoby gdzie żyć: Ja buduję ludziom domy. I oni mieliby się beze mnie obejść!

Więc projektuje ludziom domy. Białe domy z czerwonymi cegłami, z oszklonymi ścianami, przez które słońce przenika ze wszystkich stroń, z kolorowymi pokojami dziecinnymi. Jego życie jest czyste i przejrzyste, hoduje kwiaty, każde­mu gotów nieba przychylić, kreśli po całych dniach…

– Właśnie kogoś takiego szukałem! – z ra­dością zawołał morderca. – Marzyłem, żeby zabić właśnie takiego człowieka!…

Okulary spadły na stolik, zalało je słoneczne światło i soczewki zabłysły, jak dwa małe słońca.

– Ale dlaczego?… szeptał przerażony właściciel okularów.

– Ja jestem potrzebny społeczeństwu, jes­tem uczciwy… porządny… walczę o prawdę… o słuszne racje… kocham dzieci…

– Właśnie dlatego! – radośnie stwierdził morderca. – Chcę, żeby społeczeństwo poczuło ból. Gdybym zabił jakiegoś drania to by nie poczuło.

– Ale ja jestem draniem! – krzyknął oku­larnik. – Słowo honoru! – … Draniem, jakich mało!…

– Nie ze mną takie numery! – powiedział morderca. – I proszę mnie nie wprowadzać w błąd.

– Nie wprowadzam! – żarliwie przekony­wał go tamten. – Jestem typowym draniem i łajdakiem!…

– Kłamie pan! – powiedział morderca. – Chce mnie pan wprowadzić w błąd. A białe domy?

– Białe domy projektują inni – odparł tamten. – Słowo honoru!… Ja tylko kradnę ich projekty, ponieważ jestem kierownikiem zes­połu. A oni milczą, bo inaczej wylecą z pracy. I będą projektować tylko kurniki.

– To nieprawda – powiedział morderca. – Próbuje pan ratować skórę. Pańskie życie jest czyste i przejrzyste, jak kryształ i dlatego pana zamorduję.

– Akurat! – powiedział człowiek w okula­rach. – Kryształ!… Można umrzeć ze śmiechu! Proszę przyjść do mnie do domu, to pan zoba­czy. Mam pełno skarg i pism do wyższych instancji. Zwracali mi je do zbadania. A ja zwalniałem ich autorów!… Są fakty, niech pan się opiera na faktach!…

Kiedy wychodzili z mieszkania architekta, okulary znów radośnie lśniły.

– Rzeczywiście, trudno to nazwać kryszta­łem – powiedział morderca z zawodem w gło­sie. – Nie powiodło mi się.

– Cóż, takie jest życie – odparł archi­tekt. – To nie moja wina.

– Tak, tak – zgodził się smętnie mor­derca. – Wszystkiego dobrego i do widzenia!…

– Do widzenia! – odparł radośnie archi­tekt. – Życzę sukcesów… Do widzenia!…

Rozstali się. Po półgodzinnym chodzeniu morderca usiadł w parku. Obok niego na ławce drzemała w słońcu siekiera. Na przeciwległej ławce czterech emerytów rozmawiało głośno o kąpielach mineralnych, o źródłach leczniczych i dochodziło wciąż do jednego wniosku – że lekarze na niczym się nie znają.

Jakiś dobroduszny, tęgi człowiek o spoconej twarzy usiadł obok mordercy na ławce i zaczął wycierać chustką czoło.

Siekiera z zainteresowaniem otworzyła jedno oko i popatrzyła na przybysza.

– Oto mamy dobrego człowieka – odezwał się serdecznie morderca. – Dobrego można od razu poznać. Nie sposób się pomylić.

– Dobry, to za mało powiedziane – powie­dział grubas. Mam tytuł honorowego obywatela. W naszym miasteczku nie było bardziej zasłu­żonego ode mnie. Zapraszano mnie do wszyst­kich prezydiów, a kiedy szedłem do restauracji, to podawał mi sam kierownik. Nawet jeszcze do tej pory moje zdjęcie wisi przed domem kultury.

– Proszę, proszę! – rzekł z radością w gło­sie morderca.

– Miło mi pana poznać.

– Jestem krwiodawcą – ciągnął przybysz. – W całym okręgu nie było drugiego takiego jak ja, naraz oddaję po pół litra krwi. Taki już mam organizm. Siedem reportaży napisano o mnie w prasie centralnej, o człowieku, który oddaje własną krew innym. Mam wycinki.

– W życiu nie spotkałem szlachetniejszego człowieka – rzek morderca z entuzjazmem. – Oddawać własną krew innym – cóż może być piękniejszego!

Metalowy pstrąg obok na ławce bił nie­cierpliwie ogonem.

– Piętrowy domek z garażem, fortepian dla córki, o to wszystko za własną krew, uczciwie. Chociaż te grosze, co płaci… Krwiodawca west­chnął i otarł czoło chusteczką.

– Nie było innych – ciągnął. – Tylko ja. Na rękach mnie nosili. I premie, i prezenty… Ale teraz już nie oddaję. Namnożyło się tych krwiodawców, jak grzybów po deszczu, oddają krew honorowo i jeszcze czekają na to w ko­lejkach. Cały masowy ruch się zrobił. Ale ode mnie nie dostaną już ani kropli. Honorowo!… Ja mam dzieci, rodzinę, a oni mi będą rzucać jakieś ochłapy… Słyszałem, że za granicą krew jest bardzo poszukiwana, podobno dobrze za nią płacą, to przyjechałem rozejrzeć się, jak ta sprawa wygląda, najlepiej by było w dewizach…

Pstrąg przestał bić ogonem, uspokoił się i znów zadrzemał na ławce.

Człowiek z siekierą podniósł się i znów za­czął chodzić ulicami, przyglądać się ludziom. Wreszcie wybrał jednego.

– Niech pan posłucha – rzekł prosto z mostu – Jestem mordercą. Nie, proszę się nie oglądać za milicją. Zanim przyjedzie będą już o panu mówili w liczbie mnogiej. Zrobię z pana dwie osobne części.

– W takim wypadku nie mówi się o liczbie mnogiej, tylko o liczbie podwójnej – poprawił go tamten – To pan posługuje się siekierą?

– Dlaczego? – zapytał morderca.

– To trochę staromodne – odparł czło­wiek. – I konserwatywne.

– Chyba najważniejszy jest końcowy efekt – rzekł morderca.

– Ale efekt zewnętrzny także nie jest do pogardzenia – zauważył napotkany. – Co innego zginąć od czegoś postępowego. A siekiera jest nawet jakby wsteczna.

Urażony morderca zażądał, żeby się nie wdawał w szczegóły tylko opowiedział pokrótce o swoim życiu, o stosunku do społeczeństwa, o swoich moralnych wartościach.

– Aha – powiedział jego rozmówca. – Chce pan to udokumentować dla przyszłych po­koleń. Rozumiem. Tylko nie wiem, co panu jest konkretnie potrzebne. Chyba coś pan kręci.

– Jeśli mam być szczery, to potrzebuję, żeby pan był bardzo cennym człowiekiem społeczeń­stwa. Jego prawą ręką.

– I na co panu ta prawa ręka?

– Odrąbię ją. Mam pewne porachunki ze społeczeństwem.

– Jasne. Potrzebna jest ofiara – rzekł tam­ten. – Właściwie czemu nie – mógłbym zrobić tę przysługę. Tak, zrobię panu tę przysługę. Ale w rewanżu poproszę o inną.

– Jaką? – zapytał morderca.

– Niech się wszyscy dowiedzą, że społeczeń­stwo wybrało właśnie mnie do tej trudnej i odpowiedzialnej misji. Że właśnie ja w tym wy­padku je reprezentuję. Sam pan wie, trochę popularności nigdy nie zaszkodzi. I trochę nie­śmiertelności. To, co zrobiłem, zrobiłem dla społeczeństwa, poświęcając się dla niego, dla postępu. Może być jakiś nieduży pomnik, trochę marmuru, skromna trzymetrowa figura, miejsce na składanie kwiatów… I jeszcze ulica w cen­trum nazwana moim imieniem, a może także szkoła… I to wszystko. Przetarłem drogę przy­szłym pokoleniom… Idziemy?

– Chwileczkę – powiedział morderca.

Myślał.

– Myśl uśmierca czyny – zauważyła ofiara. – Działajmy. Jakież to wątpliwości cię ogarnęły?

Ofiara przeszła na „ty”. Morderca się wahał.

– Jakoś mi się nie chce działać. – powie­dział. – To nie to.

– Słuchaj! – powiedziała ofiara. Weź się w garść! Bądź mężczyzną!

Ale morderca schował siekierę pod pachę i poszedł sobie. Ofiara biegła za nim, wzywała do powagi i rzeczowości, mówiła, że nieuczciwie jest obiecywać, a potem się wycofywać, powie­działa, że ostatecznie mogłoby być popiersie, że ta figura nie musi mieć koniecznie aż trzech metrów, zapewniała go, że lepszego człowieka nigdzie nie znajdzie…

Morderca w końcu zaczął biec i zniknął w tłumie. Ofiara pobiegła trochę za nim, wresz­cie straciła go z oczu i zrezygnowała.

Ulice zalewa słoneczne światło, wymytymi chodnikami spieszą ludzie, wieje wiatr i niesie zapach bzu.

Chodzi po słonecznych ulicach morderca, lśni i płynie obok niego srebrny pstrąg, migoczącą łuną oblewa wszystko wokół.

Chodzi morderca.

W każdej chwili może was zatrzymać. Po­znacie go po palcach, ściskających siekierę – uważnych i rozkochanych.

Co mu powiecie?

tł. Hanna Karpińska